Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/469

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A wyglądają tam pana, wyglądają! Dziadek mówił, że jako jutro święto, to pan pewnie przyjedzie. Ja już się nawet u panienki na jutro wyprosiłam do domu.
— Czy panna Antolka też sprawę ma?
— A pewnie! — zaśmiała się, białe zęby szczerząc. Ja też rady potrzebuję, do śpiewania.
— Myślałem, że się mnie panna Antolka o kawalera radzić będzie — odparł, uśmiechając się jeszcze z przymusem, ale już napół rozbudzony z niezdrowych dumek.
— O, z tém to zaczekać mogę! — mruknęła, nagle chmurna.
— Ano, prawda. Na Dubinki mi trzeba. Wstyd, że mi aż przypominają. Jutro będę tam.
Wstał, oczy dłonią przetarł i do wieczerzy usiadł.
— Goście nocują?
— A pewnie. Ten łysy pan snuje się za naszą panienką, że aż biedna cierpliwość traci.
— To się jéj nie podobał?
— Uj! — pogardliwie ruszyła ramionami Antolka. — Wczoraj pokazują nasienie koniczyny, a on pyta: czy to mak? Panienka ma tyle roboty i kłopotów, a ten prawi trzy po trzy. A jeszcze, jak go zacznie panienka z Głębokiego przedrzeźniać i naśladować, to boki zrywać ze śmiechu. Nasza panienka wcale zamąż nie pójdzie...
Szymon zjadł z apetytem, potem rzekł:
— Niech panna Antolka poprosi tu na moment