Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

szczęście — to sobie płaczcie! A co będzie, wiadomo! Reszta pójdzie na koszty, gdzie i wszystko poszło. Dziadusia ksiądz proboszcz obiecał na kościelnego wziąć, a ja do Horodyszcza na służbę idę. Dzięki Bogu, co tam zapracuję, to już ten przeklęty proces nie odbierze! Mnie ta żadne nieszczęście!...
— A myśmy co winni? Seweryn płakał, jak go po sądach włóczyli. A Józef co winien? a Antoni za co cierpi? Zbóje to winni — Makarewicze i Morscy! Ci niech giną, ale reszta niechby została! Służba nie hańba: ja sama w Horodyszczu służyłam za panieńskich czasów, ale ciężko będzie odejść od swoich zagonów i kątów komina. Mój Boże, jak ciężko!..
I zapłakała naprawdę na tę myśl.
Stary Adam głowę też zwiesił i ponuro w ziemię patrzył.
— Ano, prawda! Ale tak ci będzie. Niéma już ratunku — zamruczał.
— Byłby, żeby dobrzy teraz górę wzięli nad złymi. Cierpieliśmy długo z ich łaski. Niechże nasz czas przyjdzie! Wy, stryju Adamie, wyrzućcie złość z serca dla gromady. Oni się teraz korzą i posłuchają waszego słowa. Pozwólcie im tu przyjść na radę, na gawędę. Może przecie ratunek się znajdzie. Dla téj ziemi to uczyńcie!
— Oho, patrzajcie! — szyderczo zaśmiała się Autolka.
Lecz stary jéj przerwał: