Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/374

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Łabędzki taką się zadowolnił? — odparła, bardzo niemile dotknięta wiadomością.
— On jest utopista. Nie dziwiłbym się, żeby sobie uroił, iż ją ukształci i wychowa, a przez ten związek podniesie innych. To mrzonka, ale to do niego podobne! Szkoda, stracimy go.
Basia zamyśliła się nad wrażeniem, jakie na niéj ta wieść uczyniła. Była zgorszona, i zarazem ścisnęło się jéj serce nad stratą tego człowieka.
— To nie może być! — szepnęła. — Zkąd to wnosisz?
— Przedewszystkiém, zamiast swéj spalonéj osady odbudował tylko chatę dla strażnika, a sam uparcie przebywa u Hipolitów, pod bokiem Dubinek. Sobotnie wieczory i święta spędzał dawniéj ze mną: teraz tam siedzi, szlachtę uczy, z żydami się o nich procesuje, a wieczorami czytuje im głośno lub śpiewa z młodzieżą. No, a tydzień temu spotkałem go z tą Antolką w lesie. Ona niby zbierała chrust, on niby przypadkiem konno nadjechał, ale oboje mieli niewyraźne miny. Mnie się zdaje, że się umówili.
Basia uczuła wielki niesmak i żal do Szymona za taką pospolitość. Teraz dopiero pojęła jasno, jak wysokie miała o nim mniemanie.
— To do niego niepodobne! — rzekła niechętnie.
— Jam mu to nawet wymówił pół żartem, ale uważałem, że się obraził, więc dałem pokój. Naprawdę, co się dziwić? Dokuczyła mu samotność