Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Hipek spełnił rozkaz i wrócił. Dużo śmielszy dziś, niż wczoraj, jął oglądać broń nadleśnego.
— Żebym to ja takie cacko miał, toby za rok puste były lasy i pola! — rzekł.
— Wasze rozbójnicze pistonówki więcéj szkody czynią, bo polujecie z niemi cały rok i kaleczycie mnóstwo zwierza, zanim ubijecie jedną sztukę, No, ruszajmy!
Siedli do wózka i wyjechali na łąki. Już opodal spotkali gajowych i daléj, po drodze, szare grupy chłopów, sunące prędko i cicho w tymże samym, co oni, kierunku. Każdy był uzbrojony w pałkę i zapasową parę postołów; była to naganka.
Gdzieniegdzie trafiały się mniejsze grupy strzelców ochotników, z bronią przedpotopową i olbrzymiemi torbami borsuczemi.
— Dziw, że Makarewiczów z Dubinek nie widać — rzekł Szymon, który tych wszystkich kłusowników znał.
— Nie będzie ich dzisiaj — odparł Hipek.
— Dlaczego?
— Bo Weronki szukają — szepnął chłopak.
— Ejże, już! — zaśmiał się Szymon. — A dobrześ ją schował?
— Oj, dobrze. I pies nie wytropi!
— No, to niech szukają! Ot i naszą psiarnię wiozą.
Wyminął ich wóz pełen ogarów, które, jakby ro-