Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Spostrzegł Szymona i jemu pierwszemu się skłonił, mówiąc grubym, pijackim głosem:
— I do grafa-bym się nie wybrał w taką bezdróż, ale na pańskie wezwanie, z samego dziwu się stawię. Alter mi mówił, że pan mnie obiecał do kryminału wsadzić.
— Gdybym chciał, tobym tobie samemu powiedział. Ale ja o Alterze samym to mówiłem, nie o tobie.
— Aj, niechże pan dotrzyma! Ja pomogę! — zaśmiał się chłop dziko, rozpinając kożuch i błyskając swym wójtowskim medalem.
A tymczasem Ihnat dziada w rękę pocałował żałośnie rzekł:
— Didu, dajcie jeść, bo jużem zesłabł z głodu.
— Szukaj po garnkach i w komorze. Weź sobie miodu, a jest i ryba suszona. Jedz i drugim daj!
— Ja chciałem wódki wziąć, ale mi chłopak nie pozwolił. Gada, co „did” nas wypędzi za nią!
— Tak-bym zrobił — rzekł spokojnie Ułas. — Żebyście porzucili wódkę, grosze i kłamstwo, czartby was odstąpił!
— Tfu! — splunął Mikitka, ale nie zaprzeczył.
Na całym świecie bał się i poważał tylko Ułasa.
— Sprowadziłem ciebie tutaj, żeby ułożyć we dwóch serwitut omeleński — rzekł Szymon. — Z gromadą, buntowaną przez Altera i ciebie, do ładu nigdy nie dojdę.