Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/410

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— I to już u progu czegoś lepszego! Boć z kilka tysięcy, weźmiesz za domy stryja, i omelnicki serwitut da dochód, i kartofle zapowiadają się świetnie. Jeszcze pół roku: tylko to przesilenie przetrwać!
Ban Seweryn głowy nie podniósł, i słychać było, że łkał.

. . . . . . . . . . . . . . . .

W tydzień potem Woyna i Ilinicz zjechali się w Głębokiem, i zaraz po przywitaniu Ilinicz rzekł ze złośliwym uśmiechem:
— Mój szwagier najbardziéj na mnie powstawał i najpierwszy w moje ślady wstąpił: sprzedał Sokołów.
— A widzisz! Nikt tu nie wytrzyma — rzekła mama Zagrodzka do Niki.
— Sprzedał? To nie może być! — zawołała Nika.
— Jakto! Czytałem umowę wstępną u Wernera — zawołał Ilinicz. — Już zadatek wziął. Na święty Jan mają spisać akt sprzedaży.
— Ja nie sprzedam! — uśmiechnął się Woyna do Niki.
— Jeśli to pan sobie ma za chwałę, to tylko pan jeden. Gdyby pan Sokolnicki był w pana położeniu, nie tylko-by nie sprzedał, ale-by nawet w żydowską dzierżawę nie oddał, jak pan to czyni.
Zagrodzki spojrzał na córkę i niespokojnie po sa-