Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/424

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sku wziąć, ani kęsa chleba! Odejść, jak zbieg, a przecie on tak rzetelnie pracował! Nie godzi się zostać, a odejść tak straszno!
Mój Boże, mój Boże! Czy go téż nikt nie pożałuje?
W téj chwili z myśli tych budzi go ktoś:
— Panie, proszę pana!
Podnosi ciężką głowę: Oyrzanowski czyta, wszyscy słuchają, a nad nim stoi chłopak i mówi szeptem:
— Proszę pana, ludzie do pana przyszli.
— Czego chcesz? Daj mi spokój — odpowiada mrukliwie.
— Ludzie przyszli do pana. Chcą koniecznie widzieć — głośniéj mówi chłopak.
Obejrzała się Basia i Nika, przestał czytać Oyrzanowski.
— Co się tam stało? — pyta Basia.
— A to do panicza ludzie przyszli. Pełna sień!
W téj chwili we drzwiach stanęła Antolka.
— Nie żadne ludzie, ale szlachta z Dubinek przyszła z interesem do pana! — rzekła.
— Czegóż chcą? Niech idą do Sokołowa, do pani Iliniczowéj.
— Kiedy oni pana samego chcą widziéć.
— Idź-że, Sewer! — zawołała Basia. — Zapal światło w sieni, Antolko.
— Już-em zapaliła.
Pan Seweryn wstał opieszale i wyszedł.
— Czego oni chcą? — spytała Nika.