Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/354

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bom się zapomniał na chwilę, bom zamarzył o szczęściu, i muszę się z tem pożegnać na zawsze.
Spojrzała na niego badawczo, z brwią ściągniętą.
— A do pana co przystąpiło, jak tu chłopi mówią?
— Pani wie! — szepnął.
— No, nic nowego nie wiem, ani pana rozumiem. Nie miewam fantazyi, ani przelotnych kaprysów. Podobał mi się pan i pański trud i dola. Porozumieliśmy się i jestem pewna, że będzie nam z sobą dobrze. Nie podobało mi się, że pan zaraz po téj klęsce tu nie przyjechał, żem się o pańskiéj biedzie dowiedziała od ludzi. No, ale teraz, to już wcale a wcale pańskich desperacyi nie rozumiem. Bez frazesów: cóż pan myśli znowu?
— Doszedłem do przekonania, żem był szalony w Horodyszczu, gdym się ośmielił okazać pani swoje uczucie.
— Szanując prawdę, muszę sprostować, że to raczéj ja je okazałam, a pan pozwolił się domyślić!
— Pani żartuje!
— Nie widzę racyi do smutku. Cieszę się, że mnie pan kocha, i dobrze mi. Ale, niby pan się rozmyślił teraz... dlaczego? Może, żeśmy dorobkiewicze? To prawda. Dziad był adwokatem, a ojciec zaczął karyerę od komisanta w fabryce maszyn. Ale to przecie wiedział pan od dawna. Mówiłam przy pierwszem poznaniu.
— I pani mnie posądza o taką racyę? — oburzył