Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

na dzień, fantując te graty, które mi zostały za cały majątek.
— Jednakże i pan nie jest wolny od napaści! Ten człowiek nie wróci. Trzeba panu o uczciwego sługę się postarać.
— Znajdzie się! — dodał wymijająco stary.
Podczas téj rozmowy sprzątnął bardzo zgrabnie resztę szynki do szuflady w stole i znowu z zawiścią patrzał na zapasy Szymona.
Ten jednak zaprosin nie powtórzył: więc stary na fotelu się skurczył, ręce schował w rękawy i zdawał się usypiać.
Szymon zaspokoił głód, kobiałkę zamknął i wyniósł się w kąt pokoju, gdzie na staréj kanapie obrał sobie na noc posłanie.
Węgle popielały w kominie i przy gasnących tych blaskach widział jeszcze sępi profil skąpca i widział go daléj we śnie, tylko już nie samego. Widział, jak we drzwiach stanął ohydny Narcyz, do pająka podobny, i czołgał się w ciemności ku bezbronnemu kalece. Potém usłyszał jakiś ruch, głuche uderzenie i ujrzał starca na ziemi w kałuży krwi.
Krzyknął okropnie we śnie i obudził się.
W izbie było zupełnie ciemno. Walcząc z widzeniem mordu, Szymon zapalił zapałkę.
Na fotelu nie było starca, nie było téż latarni i pęku kluczów. Widocznie wyszedł do swych skarbów.
Łabędzki, wystraszony tém wszystkiem, począł