Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

a on mi dziś odsyła pieniądze i zabiera konie. Wściekły jestem, bo on jeszcze na tem zrobi dobry interes. Ma je za dwa tysiące rubli, a ja co? Hodowałem dla tego śmiecia!
I odepchnął od siebie pieniądze.
Łabędzki wiedział, że najlepiéj, by się żal taki wylał do dna. Radość tedy swoją ukrył i rzekł ze współczuciem:
— To prawda, że pusto po nich będzie w stajni, aleć na przyszły rok przyjdzie znowu czwórka ze stada równie ładna!
— I znowu dla kogoś!
— Panie, a toć pan ostatnim razem w Horodyszczu piorunował na obywatelstwo, że nie jest handlarskie! Mówił pan, że wszystko powinno iść na sprzedaż.
— At, ty wiecznie łapiesz za słowa! To pewna, żem wtedy o tych koniach nie myślał. Teraz zobaczysz, co będzie. Najprzód u mnie nikt ich nie cenił, ale niech-no je zobaczą u magnata — ósmy cud świata! Powiedzą, żem je zbył za pół ceny, żeby się pochlebić Zagrodzkiemu, żem bankrut ostateczny, kiedym takie konie sprzedał. I te moje pieszczoty, hodowańce, pójdą pod babską rękę i na przyszłe lato panna będzie je razem z sobą produkowała na jakichś wyścigach austryackich, na podziw oficerom i błaznom!
— Proszę pana, a cóż znowu to panu szkodzi?