Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

cił się Szymon do starego. — Żeby więcéj takich w Dubinkach!
— Byłoby więcéj, gdyby prym trzymali dobrzy. Ale tamci nas ogarnęli, oplątali, szydzili z cnoty i prawdy, a potém przyszła bieda, nędza, i zdziczeli wszyscy razem.
— Teraz inaczéj być może, gdybyście chcieli — zawołał Szymon, a oczy mu zabłysły.
— Antolka! — rzekł stary — zawołaj no Seweryna i innych. Niech też posłuchają, co pan Łabędzki im powie. Teraz im niedola uszy i dusze otworzyła. Niechże przyjdą!
— Niech przyjdą — powtórzył Szymon — ja im opowiem historyę naszego klejnotu.
Dziewczyna wyszła.
— Panie Adamie — rzekł gorąco Łabędzki — ja-bym tylko chciał, żeby oni mnie zrozumieli. Jeśli tak się stanie, wielka moc nasza!
— Mówcie, dobra teraz chwila. A potém, pókim żyw, ja im przypominać będę! — odrzekł stary. — My twardo stoimy przy swojém, gdy raz w co uwierzymy.
Żywo, zdyszani zbierali się ludziska na wezwanie Antolki, napełnili wnet izbę, a Szymon każdego witał serdecznie. Trwoga poczęła ich opuszczać, ogarniało rozczulenie i popęd dobry do tego człowieka, który oszczędzał im wstydu przeprosin i sam wołał.