Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wrzeciono oparła na kolana i jeszcze posępniéj w ogień się wpatrywała.
— Et, babo, nie sumuj! Zdrów pewnie. Odezwie się przed kolędą o pieniądze.
Syn ten był ukochaniem baby; młodszy, który służył téż u Szymona, nie był w łaskach.
Tamten, starszy, utrzymywał ją, gdy był w domu. Gdy go zbrakło, baba z wyrostkiem tułała się po służbach, aż ich Szymon przygarnął.
Grunt tymczasem zagrabili krewni bogaci.
Baba od téj pory była cicha, ponura i w długie wieczory, przędąc samotnie, naprzemian myślała o tym dalekim i o odwecie za krzywdy i poniewierkę.
— Jeszcze półtora roku! — szepnęła po chwili.
— A potém porzucisz mnie, babo?
— Drugą pan dostanie. A zresztą Bóg wie, kto dożyje.
— Czy ty mi śmierć wróżysz?
— A cóż! Zaczepia ją pan codzień, a wrogi pana wyklinają w dzień i w nocy.
— Ino ich Bóg nie słyszy.
— W złą porę jak słowo padnie, to i krzyż nie obroni. W Dubinkach sądny dzień na pana! Nie dożyje pan starości!
— Dożyję, ile mi odmierzono.
Baba potrząsnęła głową.
— Do Ułasa niech pan pójdzie. On zakryte widzi: on panu powie, czego się wystrzegać.