Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Łabędzki winien, żeś ty drzewo kradł? — rozległ się nagle głos Antolki.
Spojrzeli ku niéj zdziwieni, a ona dodała:
— To on téż winien, że Makarewiczów i Morskiego wzięli przy jego spalonym domu? To on winien, że co rok te zbóje przenosili kopce graniczne głębiéj w pański las i pole? Taka-ci u was prawda?...
— Oni źle robili, a on pana przeciw nam judził. On nas zgnębił do ostatka.
— A jegoż nie judzili? Pamiętacie, jak w pierwszym roku tu do nas jeździł, do nauki naganiał dzieci, do obyczajności starszych? Co było? Wyśmiali go, wydrwili, nazwali głupcem. A pamiętacie, jak z początku, gdy kradzież wykrył, prosił i zaklinał, by się opamiętali? ile razy darował, zamazał, tylko brał przysięgę, że to będzie ostatni raz? A gdzie wasze przysięgi? W piekle je wam przypomną!
Przez śniadą skórę dziewczyny przedarła się krew i łuną ogarnęła twarz. Oczy jéj świeciły.
— Ja nie przysięgał! — bąknął jeden i drugi.
— Ale-ście wszyscy kradli i naigrawali się z niego. A pamiętacie ostatni raz, gdy tu był? Ledwie duszy nie wyzionął pod waszemi obcasami. Deptaliście go jak bydlęta, wszyscy — za co? Za to, że znalazł u Morskich kradzioną dębinę. Pies dworski on, a wy psy Morskiego!...
Odwróciła się i wyszła z izby.
— Co prawda, to racyę ma — bąknął Seweryn. —