Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/315

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

roku gospodarki, a byłem zdrów jak koń. Przed żoną się taję, bo ona-by się zagryzła. Może mi pan wynajdzie dzierżawcę.
— Trudno. Chyba żyd, bo nasi bez grosza.
Zagrodzki do ucha mu się pochylił.
— A siostrzeniec pański, pan Sokolnicki?
Oyrzanowski mimowoli się uśmiechnął.
— Pan się uśmiecha na moją otwartość. Ja, panie, prosty jestem, nie lubię wykrętów. Podobał mi się chłopak, nie blagier, nie fircyk, a widać, że mu nie lekko płynie życie. Dałbym mu dzierżawę z dołu, na dobrych warunkach. Warsztat gotów, byle nie dokładać, bo to nie na moje nerwy! Niech mi pan dopomoże.
— I owszem, mogę mu propozycyę powtórzyć, ale niech pan na to nie liczy. Chłopaka znękał zły los... jest pessymistą. Zmęczony nad miarę.
Spojrzeli obydwaj na Sokolnickiego, który w progu jadalni rozmawiał z Niką. Patrzył chmurno na piękną dziewczynę, a mówili o koniach.
Zagrodzki westchnął i stęknął bezradnie.
— Tatusiu, gwiazdy już świecą! — odezwała się Basia z jadalni.
— Służę państwu...
Stary z galanteryą podał ramię Nice, Zagrodzki Iliniczowéj, i obstąpili stół sianem usłany. Basia podała ojcu talerz z opłatkami. Zaczęli wszyscy po kolei symboliczny chleb łamać i życzenia sobie składać.