dzieże, — Sokolnickiego targującego się ze zbożowymi kupcami, lub przed zarządem akcyzy. A każdy miał twarz posępną i stroskaną — oprócz niego.
I tak mu zeszedł grudzień i nadeszły święta.
Wtedy Ilinicz nagle odczuł zmianę swego położenia. W zajeździe został sam, na ulicach nie spotkał nikogo znajomego, iść nie miał do kogo. Wtedy przypomniał sobie żonę, rodzinę, Miernicę, snop zbożowy w jadalni, choinkę, opłatek, uścisk żony, kolędę wioskową, niepowrotne czasy i życie — i był nad wyraz nędzny tego dnia.
— Sam jestem, sam! — powtarzał z goryczą, leżąc w swéj pustéj stancyi i bijąc się z myślami.
I począł zazdrościć Sokolnickiemu bankrutowi i Basi znękanéj, jéj przedewszystkiém.
Przed kilku dniami spotkał ją na ulicy, obwieszoną paczkami, prawie wesołą.
— Pani sprawunki robi? — spytał.
— Tak. Mamy miéć gości na wigilię — odparła.
— I wesoła pani? Cóż słychać ze żwirem? — rzucił ironicznie.
— Żwir, jeśli jest, to obecnie pod śniegiem. Jeśli się znajdzie — chwała Bogu, ale o tém nie marzę. Nie nawykłam do nadzwyczajnych pomyślności. Na święta się cieszę — odparła z uśmiechem.
Tak, ci bankruci cieszyli się na święta, on się cieszył na dzień powszedni.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/309
Wygląd
Ta strona została przepisana.