Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/474

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gdy pieniądz brzęknął, nawet pokłonić się zapomniała i odprowadziła Szymona aż do komory, dokąd go na poczęstunek poprowadzono. Pijane swachy zawodziły żałosne pieśni, tylko jedna klaskała w dłonie, śpiewając skocznie

Oj ty dąb, oj ty dąb,
Ja biała brzezina.
Oj ty pan ataman,
A ja sierocina!

Tekla zgarnęła do twarzy zawój mężatki i otarła łzy.
W téj chwili Hipolit wszedł, pieniądz rzucił i rzekł zcicha do Ihnata:
— A wy się pilnujcie! Liszkę dziś widziałem!
— A to go czart nie weźmie! Mówili, że dogorywa chory, w sągach koło Głębokiego.
— Ledwie się wlókł, nawet nie uskoczył, gdym go nagonił. Na trupa patrzy, ale chatę spalić to jeszcze potrafi! Pilnujcie!
Ihnat wyszedł, ale wnet wrócił, otrząsając się.
— Deszcz leje, że nawet słoma się nie zatli — rzekł uspokojony.
Daléj szła zabawa, tańce, śpiewy, muzyka. W komorze siedziała starszyzna i honorowi goście.
Raptem za oknem, za plecami Wilczycy, pies wyć począł.