Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i ćmę złodziejów i rabusiów, domowych i sąsiednich, ich dwóch tylko było do pracy i walki.
— Mam wrażenie, żem w mrowisku — mawiał czasem panicz. — Mrowie to, małe, podłe, ale żywcem, do kości obrać pragnące. Brr!
— Cóż robić! Niema Jerozolimy do zdobycia, ani świętego Graala do odzyskania. Nie zdobędziemy sławy, ale może chwałę! — odpowiadał Łabędzki.
Rozmowy te toczyły się zwykle w leśniczówce, gdy panicz przyjeżdżał do kolegi po radę lub pomoc, incognito. We dworze Łabędzki wymówił sobie stanowisko sługi, nie bywał nigdy gościem, a stawiał się tylko w niedzielę do kancelaryi wraz z innymi oficyalistami po rozkazy i z raportem swéj leśnéj gospodarki. Leśniczym był z zawodu i zamiłowania. Kochał puszczę i zwierza, zapalonym był przyrodnikiem, a w borze było mu daleko raźniéj, niż wśród ludzi. Wiedział i czuł, że tu, w téj okolicy, wykolejonym jest i musi być samotnym. Był sługą, ale ze sługami kolegami obcować nie mógł: wyrósł po nad tę sferę; był przyjacielem dziedzica, a krył się z tém. Więc towarzystwem był mu bór i praca. Pracowitym był niesłychanie i może dlatego w swéj dwuznacznéj pozycyi społecznéj zachował równowagę umysłu i pogodę duszy.
Miał jedno marzenie: by majątek kolegi był