Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w swym długoletnim trudzie gospodarskim sterał siły i zdrowie, a Szymon osiedlił się w leśniczówce, by spełnić to, co za niego ojciec obiecał: odsłużyć!
Nie poszedł za karyerą: stanął do obowiązku. Obowiązek był ciężki i trudny, pole ciasne do działania, rezultat wątpliwy. Ale Szymon nie miewał buntów i wahań, bo na straży swego życia postawił dwie zasady: wdzięczność i wygórowane, dziwne starodawne poczucie swego szlachectwa. Może to ostatnie z za grobu wpoił mu ojciec, który ową archaiczną ideę nosił bardzo wysoko i lubił się swym klejnotem przechwalać.
Szymon, przeciwnie, nigdy tego nie wspominał, ale w głębi serca nosił ukryte, jak talizman. Broniło go to od złego, a zatém mógł się na tém śmiało oprzeć.
Panicz, który swego kolegę dobrze znał, a kochał jak brata, czasem z niego żartował.
— Ty, Szymku, ładnie-byś wyglądał w przyłbicy i misiurce, jak Don Kiszot!
Wówczas Łabędzki się rozchmurzał.
— Bodajby chłopy, żydy i Dubinki były wiatrakami! — odpowiadał z uśmiechem. — Już bym je dawno zwojował, ale, niestety, zaczynam wątpić, czy im dam rady.
— Damy, zobaczysz!
Pracowali téż obaj usilnie. Dobra były ogromne, w szachownicach i ciężkich warunkach. Na ten obszar