Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Gdzieś widział? — zapalił się Sokolnicki.
— Na Hrebkaeh, o kilkaset kroków! — wskazał ekonom za bramę w prawo.
— Ano, to skoczmy! Semen, okulbacz mi Watażkę. Antek, ruszaj po charty do psiarni!
Alter, złe interesy, terminy fatalne, szajka — wszystko uleciało z pamięci. Żyłka łowiecka, stara spuścizna innych czasów, zagrała w piersi. Zaruszało się na podwórzu. Chłopak kredensowy, rad okazyi do swawoli, borykał się z trojką ogromnych chartów; stajenny siodłał szalonego Watażkę, który, czując téż łowy, gryzł i wierzgał, byle prędzéj pohulać po polu. Rządca dla ceremonii przyprowadził téż swego deresza i wszyscy podnieceni, śpieszyli, krzyczeli, napędzali, jakby chodziło o pogrom wrogów, a nie o marne trzy szaraki.
Wreszcie ruszyli. Watażka, gdy poczuł jeźdźca na grzbiecie a charty obok, przestał kwiczéć i kąsać. Cały się w sobie skupił, zmalał i niepozorny ruszył za wrota, człapiąc i wypatrując bacznie po szaréj roli zwierzyny.
Sokolnickiego wiatr uderzył w piersi i naniósł mu pełne płuca zapachu czerstwéj ziemi i więdnących liści; przed nim rozesłała się wielka szara równina, obraz trochę dzikiéj swobody i nieskończoności. Krew poczęła w nim grać, a oczy płonąć uciechą.
Ale wtem od gumna nadbiegł i pokornie go za-