Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/364

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

biedzie samego i czekać. Pojedziemy na karnawał; tylko niech ojciec odrazu matce wybije z głowy wypychanie mnie za mąż, bo nie pójdę, a rada-m uniknąć piekła w domu. I... tatusiu, przyjedziemy tu wiosną. Prawda? Dobrze? Niemiec mówi, że pyszne są toki głuszców.
Objęła go za szyję i całowała serdecznie.
— No, no! Ty moje utrapienie, ty szalona głowo! — bronił się, już udobruchany. — Zobaczymy, jak się to ułoży. Głuszce są i na Węgrzech! Ale, kiedyś już palnęła głupstwo niebywałe, powiedz mi, zkąd ci to przyszło, z czego on ci się podobał? Nie byłaś skora do amorów dotychczas. Ty, kpiarzu i koniarzu!
— A nie! Ha, widocznie, że to na każdego przychodzi. Ale mnie Amor nie ogarnął taki, z angielskich romansów. Wie ojciec? gdyby on był tam, na jakim karnawale do tańca i do flirtu, ani-bym spojrzała nań, chociaż ma cienki, rasowy profil. Lubię takie, jak parweniuszka. Ale, co najwyżéj, wybrałabym go parę razy do figury, i koniec. A żem go wybrała do życia i pracy, to nie jego osoby zasługa, ani jego doli. Opowiedziała mi jego życie i trud panna Barbara, — ciężary, które znoszą jego barki; troski, które mu pogłębiły oczy i pobruździły czoło; obowiązki, które podjął, wiedząc, że im wszystko musi poświęcić; posłannictwo, które musi spełnić do sił ostatka. I zewsząd zgryzoty, straty, prze-