Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ja-bym tak pragnęła ją zobaczyć — szepnęła Nika, pomimo téj chęci zmierzając do wyjścia.
Nagle drgnęła i skamieniała na miejscu. Po kaplicy ktoś chodził.
Basia uśmiechnęła się.
— To zapewne ktoś nas szuka! — rzekła i wyszła śmiało z podziemia.
Istotnie był to Sokolnicki.
— Pan Zagrodzki niepokoi się o panią i wysłał mnie na poszukiwania — rzekł.
Poszli znowu we troje ku domowi i Nika spytała:
— A pan widział kiedy starościnę?
— Brednie! — odparł. — Ktoby w to wierzył! Po tych starych murach jest mnóstwo szczurów i stare posadzki często pękają od wilgoci. Wuj nabija głowę Basi jakiemiś historyami z odwiecznych dokumentów, i potém jéj się coś pokazuje.
— A zkąd-że ogólna wiara w to u okolicznego ludu?
— A to pan Baha za młodu był figlarz i, żeby ustrzedz owoce w sadzie, okrywał się prześcieradłem i udawał starościnę. To on utworzył legendę dla zupełnie prozaicznych celów i z dobrym skutkiem, bo nie było wypadku, by kto w Horodyszczu pokusił się o jedno jabłko. Basia wcale stróżów nie trzyma, pan Baha zaś tryumfuje w duchu, a głośno coraz straszniejsze dziwy opowiada.