Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie, i nie chcę! Jeśli to fałsz, wstyd mi to zarzucić; jeśli to prawda, nie chcę pierwszy słyszéć! Ty jedź i spytaj!
— Nie, to tylko może uczynić panna Barbara. Do niéj trzeba o pomoc i radę się udać. Zaraz niech pan tam jedzie! Ja o Sokołowie muszę myśléć. Czy Alter nie daje 6000 za las?
— Ani rubla po nad pierwszą cenę.
— Więc nie dostanie lasu! Pieniądze będzie pan miał jutro.
— Majaczysz!
— Nie, kupuję ja las u pana, kontrakt na moje imię.
— Jeśli to nie złudzenie, to odżyję cudem... znowu za rok! — uśmiechnął się smutno pan Seweryn.
— Za rok skończymy sprawę o służebności z Omelną i weźmiemy tysiące za siano!
— Już mój ojciec umarł, oczekując tego końca! — gorzko odparł Sokolnicki.
— A pan go dożyje!
— Zobaczymy! Ty mnie zawsze nad wodą utrzymujesz. Dzięki ci! A teraz, słuchaj-no, czy u ciebie nie zachowują zwyczaju gościnności? Nie dasz mi co jeść?
Szymon zawołał swéj gospodyni o obiad i kazał chłopcu konia zaprzęgać.
— Dokąd jedziesz? — zagadnął go Sokolnicki, siadając do stołu, rad, że go przecie wyrwał rozpaczy.