Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/458

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zburczał ich i przepędził od progu. Przyleciała Semenicha, Weronka, Morska: nic nie wskórały. Co wieczór dowiadywał się Hipolit. Za pierwszym razem przyjął go znośnie, za drugim zbył milczeniem, za trzecim zwymyślał.
— Było go pilnować przedtem. Dosyć! Wasz jest przyjaciel, a wtedy mordować daliście? Pójdź precz i nie pokazuj się aż za tydzień.
Przyszedł nareszcie ów czwartek i skoro świt już trzy łodzie były u osady Ułasa i ciżba pod drzwiami ziemianki. Sokolnicki niecierpliwie pukał, Hipolit do okien zaglądał; ale długą chwilę czekać musieli, aż drzwi się otwarły i ukazał się Szymon, wymizerowany jak widmo, z obwiązaną głową i ręką na temblaku, blady ze wzruszenia, blizki płaczu ze szczęśścia, że widzi świat, i bór, i tyle rozpromienionych twarzy.
Zachwiał się i za uszak się uchwycił, a wnet go powstrzymał Sokolnicki i Hipek i chcieli go nieść do czółna.
— Czekajcie! — zawołał, oglądając się.
Ułas wyszedł za nim i dobrotliwie się uśmiechał. Szymon do niego się zwrócił i za rękę go wziął:
— Didu, daj wam Boże królestwo niebieskie za waszą dobroć i staranie! Zapłacić nie potrafię godnie.
I pomimo oporu ucałował rękę starego.
— Idź z Bogiem, synku! — rzekł Ułas łagodnie.