Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/457

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Za tydzień! — odparł ten lakonicznie. — Za tydzień już nawet doktory ciebie nie uśmiercą, a dotychczas niech ludzie tu się nie pokazują, bo nie puszczę!
— Pozwolicie może przynajmniéj wina mu przysłać i coś do jedzenia? — wtrącił ze śmiechem Sokolnicki.
— Mnie panienka z Horodyszcza dała całą torbę zapasów — przypomniał sobie Hipolit.
— Co Bóg dał, to mu wolno jeść, a co ludzie zrobili, nie — zaprzeczył dziad. — Za tydzień zrobi, jak zechce, a tymczasem zje i wypije to tylko, co ja mu dam.
Nikt nie śmiał się sprzeciwiać. Ułas był gderliwy tego dnia i dodał:
— Widzieliście go: żyw będzie, ale dosyć gawędy i śmiechu. Niech sobie pan jedzie, i ty także. W drugi czwartek przyjedziecie po niego, a teraz jemu trza spocząć, a i mnie czeka robota przy pszczołach duża. Zostawcie nas w spokoju.
Wyprawiał ich bez ceremonii.
— To racya! Jedźcie — rzekł Szymon. — Roboty i wy macie mnóstwo! Mnie tu dobrze. Będę czwartku wyglądał z utęsknieniem. Pilno i mnie do pracy!
Tak się rozstali. Ułas za nimi chatę zabarykadował, coś mrucząc, i, jak obiecał, nikomu swego pacyenta nie pokazał. Przypłynęła szlachta z Dubinek.