Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Przez całą noc, oprócz jęków kobiet, nikt głosu nie podnosił. Ucichły pogróżki, butne mowy, zuchwałe postawy. Dopiero nad ranem Seweryn Dubiniecki, spokojna i cicha ofiara złéj większości, zdobył się na stanowcze słowo:
— Teraz, panowie bracia, należy nam lepszą głowę obrać, niż Morskiego. Ten-ci nas zgubił, i słusznie go Bóg pokarał! Trzeba szukać takiego, co nas poratuje i poradzi. Nasza sprawa — caput!
Nikt nie zaprzeczył. Rozległy się tylko ciężkie stękania.
— Ja-bym radziła do Łabędzkiego pójść! — zawołała Sewerynowa.
— Milcz! — upomniał mąż. — Jeśli chodzić, to do samego pana, nie do niego! Ale przedtém trzeba na to ogólnéj zgody i trzeba wybrać, kto by poszedł.
Nikt się nie ofiarował. Wstyd i upokorzenie było za ciężkie na te harde dusze.
— Mnie się widzi, że powinniśmy stryja Adama się poradzić. On-ci najstarszy — rzucił Seweryn.
I na to milczenie. Od czasu odstępstwa Hipka stary Adam był w niełasce u „panów braci”. Nazywano go Judaszem i zaprzedańcem, stroniono od niego, wykluczono go z rady i towarzystwa.
I dziś nawet, po tym strasznym wypadku, ani on ani Antolka nie pokazali się w osadzie, i do nich nikt nie zajrzał.
— Wy tchórze i głupcy! — oburzyła się Sewery-