Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/447

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Niech pan mówi. Takim spragniony wieści! Potém ja opowiem. Tylkom jeszcze słaby.
— O Szymek! ja się teraz aż boję, takem szczęśliwy. Jeszcześ i ty mi wrócił, i takie nadzwyczajne powodzenie. Boję się.
— Czego? Niech ten się boi, kto ni cierpiał, ni wysłużył. A panu od czego osiwiała głowa? Pan niech używa, spokojny. A panna Barbara, jakże? zdrowa? żydzi jéj nie oblegają?
— Dotąd nie. A wiesz? gdyby nie ona, sprzedałbym Sokołów. Mój Boże! jak to wczoraj do dziś niepodobne! Ty wiesz, co się stało?
Pochylił się do przyjaciela i szeptał:
— Z panną Zagrodzką jestem zaręczony, i aż mi się serce w piersi nie mieści.
Szymonowi zaśmiały się radośnie oczy.
— A widzi pan! I stało się. I teraz dobrze będzie. Ja się wyliżę. Zostanę w Sokołowie, pan w Głębokiem: zostawimy dzieciom szmat ziemi. A widzi pan, takeśmy się nie dali podeptać! Teraz odetchniemy.
— Ty i Basia mnie-ście za łeb wyciągnęli. Nie nam zasługi, tylko szczęście! A teraz ty mów: jakże to było w ową straszną noc? Zkąd się tam wziąłeś?
— Pojechałem wtedy do miasteczka i chodziłem od żyda do żyda napróżno. Wreszcie po północy postanowiłem wstąpić do marszałka. Nie miałem ża-