Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/418

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tu pozostał, niż wtedy, gdy mi szło o własne szczęście? Dlatego proszę panią o pośrednictwo.
Basia podała jéj rękę.
— Spróbuję — rzekła krótko.
— Dziękuję pani. Można przecie kogoś podstawić, żyda chociażby. Mnie proszę nie zdradzać, bo wszystko przepadnie. Ja jestem postrachem pana Seweryna.
— Biedaczysko, i to go nie oszczędziło! Dopieroż musiał cierpieć!
— Eh, co to, to wątpię. Nie wyglądał przez pół tak stroskany jak teraz. No, to już minęło; nie mam do niego urazy, ale i dumy nie mam. Niech nie cierpi i niech nie ginie!
Znowu śmiało i jasno spojrzała w oczy Basi i, zrywając stokroć polną, dodała z uśmiechem:
— Kiedy przyszło do zwierzeń, kochała téż pani kogo?
Basia pobladła i zamyśliła się.
— Ja nie wiem! Nie miałam czasu na to — odparła. — A teraz zapóźno!
Chwilę szły milcząc w jasnym letnim zmroku.
Po zbożach wabiły się przepiórki i za każdym podmuchem wiatru zalatywał kłąb woni polnéj.
— I ja nie miałam czasu, bom się bawiła — rzekła Nika, obrywając stokroć po listku. — A teraz i dla mnie... zapóźno. Alem rada ze swéj zawiedzionéj nawet miłości, i zachowam ją sobie... na zawsze!