Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/420

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Sprzedasz domy i rupiecie stryja.
— Żeby dłużéj konać? Nie chcę!
— To, co cię czeka, to nie odrodzenie, ale śmierć. Czyś ty kiedy, bojując, tyle cierpiał co teraz? A toć wstęp dopiero! Posłuchaj mnie, zostań! Piętnaście krwawych lat przebyłeś. Nie żal-że ci twéj krwi i potu? I tyleś zdziałał, i oddasz owoce? Pamiętasz, jakeś tę ziemię z żydowskiéj dzierżawy odebrał, pustą, jałową, nagą? Ni kołka w płocie, ni dachu, ni drzewa. Twoim trudem i mozołem wszystko tam stworzone, i duszę-ś w to włożył! Jakże oddasz? Sewer, zostań!
— Nie męcz mnie! Nie dobijaj! Ja zapomnieć chcę, a ty mi te zmorę znowu przed oczy stawiasz. Co z mojéj pracy? Kamienie miałem! zawsze kamienie — takie, co mi stopy krwawiły, i takie, co mi się waliły na głowę. Zresztą nic.
— A przecie to kochasz, i nic innego pokochać nie będziesz mógł na nowo! Raz się żyje, jedno się ma kochanie i wiarę. Musisz zostać. Pieniądze są! Zwróć zadatek. Zobaczysz, zły los pokonasz nareszcie i umęczony, zapracowany, stroskany, będziesz miał spokój duszy, serdeczne zadowolenie. Czy widziałeś, jakie śliczne jare zboża, jak łąki falują, jakie lato Bóg dał pogodne? Słuchaj mnie, nikt ciebie tak nie rozumie, jak ja. Weź te pieniądze! One ci szczęście przyniosą.
— Jakie to pieniądze?