Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/419

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jeden listek został na kwiecie, uśmiechnęła się i wetknęła go do żakietu.
— I Sewer, jeśli pokochał, nie zapomni! — rzekła Basia.
— Ha, w takim razie, niech ze swą dumą na spółkę czeka milionów, a jeśli je zdobędzie, inaczéj pomówimy niż téj zimy. Teraz — byle Sokołów został! Panno Barbaro: oto pieniądze. Niech pani dziś jeszcze go przekona, zmusi, ubłaga!
Basia spojrzała na papiery, zamyśliła się.
— Takie pieniądze! i dzisiaj! On się wszystkiego domyśli. Powiem chyba, że mnie je pani pożyczyła.
— Jak pani chce, byle przyjął i byle nie był taki bezmiernie nieszczęśliwy!
Zawróciły do domu. Pod kasztanem na ławce Sewer siedział, z psem swym nieodstępnym u nóg. Nika minęła go, mówiąc głośno:
— Teraz uproszę pana Oyrzanowskiego o legendę starościny.
Basia odprowadziła ją do gabinetu ojca i po chwili wróciła do Sewera.
Ani się poruszył.
— Głowa cię boli? — spytała, siadając obok.
— Ciągle — mruknął.
— Mam prośbę do ciebie. Wiesz, prosiłam Niki o pożyczkę na spłacenie żydów. Przywiozła mi dziś pieniądze. Weź je: zwróć zadatek.
— Po co? Żeby za miesiąc to samo przechodzić?