Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A nie widział kto pana po drodze? Nie mają oni tam donosu?
— Spotkałem Antolkę Adamową na rzece!
Ihnat splunął.
— To i nasz trud przepadł, bo ona doniesie, i drzewo zagrabią na amen! Było panu przyczaić się przed nią — zawołał frasobliwie.
— Jeszcze ta przede mną nic się nie ukryje! — rzekł hardo Szymon — Nie błądzimy? Uważasz?
Ihnat rozglądnął się w prawo i lewo, rękę po kilkakrotnie do wody zanurzył, pociągnął nosem po wietrze jak wyżeł.
— Nie — odparł. — Za drogą jedziemy. Ojciec na przedzie, za nami stolnik z Michałkiem, a wy naprzeciw Dubinieckich już wygonów.
— Zkąd ty to wiesz?
— A no, wiatr mamy w plecy, to czuję ztamtąd dym fajki. To nie od ojca, bo u nas oprócz baby nikt nie pali tytuniu, a płyniemy pod prąd i uchwyciłem ztamtąd łupinę „harbuzika”, a widziałem w chacie, że Semen, co z ojcem płynie, harbuziki łuskał. Ot i wiem!
— Dobrze u was, póki baba żyje i rządzi. Jak jéj nie stanie, gorzéj będzie.
— Daj jéj Boże długie lata! Baba jak sokół mądra, a potem, to już rozporządziła jak ma być.
— No, jakże? — zagadnął Szymon ciekawie.
— A tak: Jest oprócz ojca czterech braci. Nie-