Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/79

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie służba chyba, ale chamskie poddaństwo! — urągliwie rzucił stary.
Szymon się roześmiał.
— Panie Adamie, nie plwajcie-że na mnie za usługę! Toć to także po chamsku!
Szlachcic się zawstydził, pohamował.
— A bo mnie tak złość rzuca, gdy na was patrzę. Z nieboszczykiem ojcem żyliśmy jak bracia, polowali, ucztowali razem. A wy?
— A ja czyż mogę z wami ucztować? Sami przyznajcie. Czy mogę patrzéć na matkę, co pasierzbom pozwala kraść, co Weronkę zaprzedaje Makarewiczom? Powiedzcie, panie Adamie. Dalibyście swą wnuczkę w to gniazdo?
— Dalibóg nie! — zawołał stary.
— Ot, macie! Chciałbym ja czasem do Dubinek wstąpić, jak znajomy tylko, bez złéj myśli. Alboż mi tam przejść dadzą? Pies! pies! pies! — wszyscy wołają. Gdym ja was spotkał, rad usłużyłem, nie uraziłem słowem jedném! A co mnie spotyka w Dubinkach?
Stary milczał, pokonany. Szymon umiał tak każdego zjednać swym taktem i spokojem.
— To prawda — mruknął Adam. — Oni żadnéj miary i zastanowienia nie mają. W tém racyę macie! Młodzi jeszcze dziksi! O, coraz gorsze pokolenie! Żadnéj polityki i delikatności. Boć to i czasy podłe! Gdzie to się okrzesze, gdzie się czego nauczy,