Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/357

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sprzęt i trzymał pod kloszem. Nie lubię tego rodzaju miłości, bo mnie to upokarza. Tymczasem nie mam nikogo na myśli. Potem... może... Ale! A mój dar za skórę niedźwiedzią... zaraz go przyniosę!
Zupełnie była swobodna, a ta jéj szczerość, prostota, wdzięk oryginalny i przepyszna uroda doprowadzały Sokolnickiego do rozpaczy.
Chwilami czuł, że ustąpi, że się nie oprze, że jéj nikomu nie da, że to całe dobro i szczęście — godne są ofiary z dumy, godne najgorszego upokorzenia. Potém się znowu zacinał i zasklepiał w uporze.
Gdy wyszła, przeszedł się parę razy po tym zbytkownym salonie i zaklinał sam siebie, i męczył, i poprzysięgał, by nie uledz.
Elastyczny krok Niki wstrząsnął nim znowu; nuciła coś; poznał: była to piosenka Tostiego — i chciał uciec natychmiast.
— Przywiozłam panu przyjaciela! — rzekła wesoło, podając mu psiaka, którego z wielką czułością trzymała na rękach i tuliła do twarzy jego roztropny pyszczek.
— Taks. Ma rodowód od Średnich Wieków, a cnoty, jakich między ludźmi nie znaleźć. Ma rok życia i wabi się Kastor. Takiego pan chciał miéć.
— Pożądałem! — odparł Sokolnicki, biorąc psa.
Ten przedewszystkiém warknął, potém ugryzł go rękę.