Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wezbrana chwilami unosiła wózek. Szymon obojętnie zbijał biczyskiem szare kity oczeretów.
— Siano będzie za bezcen téj zimy! — rzekł.
— Tylko u nas niema już czego karmić tém sianem! — ponuro odparł szlachcic.
— To téż pora wielka procesu zaniechać!
— I co? Iść za fornali do dworu, czy żebrać?
— Służba nie hańba! A czyż przybędzie klejnotowi sławy z takich Makarewiczów, Morskich? Czy honor to te bitwy, gwałty, licytacye, kary, więzienia? Mój Boże! toć zgroza i nieszczęście!
— Niech wszystko spada na pańską głowę! Nędzarzami nas uczynił, zbójami, aresztantami, za co? Za ten szmatek pola, za ten zakos łąki!
— A wy-ż za co? Za kilka rubli czynszu! We dwa dni zarobilibyście sobie całoroczny spokój.
— Nie o kilka rubli idzie, ale o krzywdę!
— Otóż to! A pan tak samo powiada. Nędza ludzka, turbacya o to dobro liche, które każdy zostawi, może jutro. Oto dopiero mozoł nierozumny! Za com ojcom wdzięczny, to za to, że mi tego kłopotu nie zostawili po sobie.
— Pewnie: kto urodził się w obcéj chacie, na cudzéj słomie, ten i pojąć nie potrafi, co to zagonek swój i ta izba, którą ojcowie zbudowali krwawym potem! Toć i jest, dla czego wy wróg taki zażarty!
— To się mylicie. Nie wróg ja, ino mnie ta cudza chata nauczyła, co jest służba!