Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/299

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Lekarz był daleko; przed południem nie można się go było spodziewać. Ilinicz sam po niego pobiegł, a Józia została przy umierającéj, na długą noc — śmiertelną.
Ktoś ze służby, z własnego domysłu, posłał chłopaka do Horodyszcza. Weszło to w zwyczaj, że gdzie była niedola, śmierć, choroba w domu, wzywano Basię.
Gdy ją posłaniec zbudził, nawet się nie zdziwiła, że jéj do Miernicy potrzebowano, i ruszyła, nie czekając rana. Ledwie świtało, gdy stanęła we dworze, który wyglądał ponuro w zimowéj nagości i milczeniu. Świeciło się w jedném oknie.
Basia weszła tak cicho, że jéj nie posłyszała Iliniczowa, czuwająca u posłania. Siedziała tak całą noc, nie zdając sobie sprawy z czasu, z głową w dłoniach, mając za wtór do swych rozpacznych myśli to rozdzierające kwilenie konającéj.
Od jednego spojrzenia poznała Basia, że tu śmierć już zadała ostatni cios, że nie było ratunku: więc się zwróciła do Józi i pocałowała ją w głowę.
Kobieta się wzdrygnęła, spojrzała na nią i poczęły jéj drżéć wargi.
— Zabił ją! — szepnęła. — Słyszałaś? sprzedał Miernicę. Może jutro dzieci pozarzyna, jeśli to dobry interes! Słyszałaś? sprzedał... sprzedał moją duszę, moją krew, jéj życie! Sprzedał! niema nas!