Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/284

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Jednocześnie w głębi domu rozległy się kroki Basi i brzęk kluczy.
Weszła czerwona od wiatru i zimna; za nią chłopak wniósł herbatę i wieczerzę zarazem, bardzo skromną, którą spożywali zwykle w gabinecie dla oszczędzenia światła i czasu na wędrówki do zimnéj jadalni.
Uśmiechnęła się do ojca smutno, objęła go za szyję i ucałowała.
— Uf, zmęczyłam się, ale i roboty mnóstwo się zrobiło. Zapiszemy te dzieje! — zwróciła się do Bahy, dobywając z kieszeni notatnik.
— Zapiszemy! — potwierdził stary — na podziw światu, który nie wierzy we wdzięczność. Czekaliśmy długo na to, ale przecie Horodyszcze się zawstydziło i, nie do uwierzenia, ale myślę, że da w tym roku dochód. Czy pan zgadnie, ile żyto sypnęło? Półtrzecia korca z kopy! Co? To jest, panie, jezuicka intryga!
Śmiejąc się ironicznie, począł wpisywać do ksiąg co mu Basia dyktowała.
Oyrzanowski patrzał na córkę, i rozrzewnienie go ogarniało.
— Mrówko ty moja i pszczoło! Obyż ci zaczęło się wieść nareszcie! — rzekł, złoty jéj włos gładząc.
Ale nieszczęsny list leżał na stole i zatruł wnet tę radość. Jednocześnie oboje nań spojrzeli i westchnęli.