Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/438

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ujrzeli wszyscy wyraźnie białą postać, która na ich widok przesunęła się powoli w krzaki.
— Chodźmy za nią! — szepnęła Nika.
Ruszyli naprzód w klomby bzów, gdzie zniknęła postać.
— Kto tam? Stój! — zawołał Sewer.
Widmo zatrzymało się pod drzewem i pokłoniło się nizko, po chłopsku. Była to stara kobieta w jasnéj sukmanie i białym na głowie zawoju.
— Co ty tu robisz, babo? — spytał Sokolnicki.
— Nic, tak sobie idę — odparła baba.
— Zkąd-eś ty?
— Z Dubinek. Pan mnie nie poznał? Wilczyca...
— Aha! Możeś do mnie przyszła z kijem karbowanym? Boisz się o swe grosze, gdy Łabędzki umarł?
— Nie boję się, anim po to przyszła — odparła baba, oglądając się nieufnie. — Panienki chcę prosić o maść od róży, a pana o kwit na jagody.
— I po to w nocy się błąkasz, tak daleko?
— Dnie teraz robocze. Mój ród cały na omelnickich łąkach pańskich; przyszłam sama.
— Ona ma inny interes, tajemny — rzekła po francusku Basia. — Zaprowadźmy ją do domu...
— To chodź, babo, z nami — rzekł Sewer.
Poszli ku domowi i wprowadzili kobietę do sieni.
Basia poszła po maść, Nika została na ganku, Seweryn oczami zagadnął babę.