Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/466

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chała, jak mi to obiecała! — zaśmiał się Sokolnicki, zatrzymując konie
— Proszę pana, ja pojadę do dworu — rzekł Szymon.
— Co ci? Takiś blady? Przemęczyłeś się?
— Może... trochę, odpocznę u pana Bahy: jeszczem nie zupełnie mocny.
I pojechał, aż zdziwiony, że go nie cieszyły i te odzyskane pieniądze, i szczęście przyjaciela, i widok Basi, któréj lepsza dola wschodziła. Od czasu choroby coś mu się popsuło w duszy, coś mu ubyło, wielka rzecz — spokój i pogoda.
Bahy nie zastał w mieszkaniu: tém lepiéj.
Szacowną skrzynkę postawił na stole, a sam u okna siadł i smutnie wyglądał na dziedziniec. Stary hodował pelargonie; żyły one i nawet wyglądały względnie zdrowo, pomimo tytoniowego zaduchu, którym przesiąkło mieszkanie.
Między wazony Szymon głowę wetknął, jakby na coś czekał. I doczekał się powrotu ich z pola, i podprowadził ich oczyma aż do domu.
Czemuż Szymon nie szedł? Sam nie wiedział dlaczego. Było mu obco, cudzo, i czuł, że oni wszyscy bardzo daleko są od niego, i że on wśród nich będzie zawadzał.
Wtém Baha wszedł prędko do swego mieszkania.
— Panie Szymonie! Co to? Choryś? — wołał.