Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Kobieta weszła, za nią parobek wniósł toboły, na ganku je złożył, i na skinienie starego co rychléj na bryczkę się schronił.
Marszalek furtę zamknął i wprowadził kobietę do swéj jaskini.
Pochyliła się do jego ręki, ale się usunął i, wspiąwszy się na palce, w policzek ją pocałował.
— Ko, no, jakże się masz? Przeziębłaś. Siądź przy kominie. Cóż, zdrowaś?
— Dziękuję wujowi. Nie mam czasu ani możności na chorobę. Dzięki Bogu za zdrowie, bo inaczéj, to-bym nie wydołała. Przywiozłam wujowi procent.
— Nie mnie! Zkąd-że! Meirowi Wolenblumowi! Dobrze, dobrze! Był tu u mnie wczoraj; pytał o kapitał. Nie mogłabyś go spłacić?
— Oj nie, wuju! — odparła zgnębionym głosem. — Doprawdy nie mogę! Tak ciężko!
Siedziała u komina, dobyła z kieszeni stary pugilares, chciała dobyć pieniądze; ale na tę wzmiankę o kapitale ręce jéj opadły, i przerażone oczy, jakby na widok zmory, wlepiła w starego. Te oczy jéj bardzo piękne były i twarz miała młodą i ładną; ale, patrząc na nią, nie myślało się, ani o młodości, ani o piękności: taki te rysy miały wyraz powagi i skupienia, takie te oczy myślące były i smutne.
— Ano, jak nie możesz, to go jeszcze ułagodzę; może zechce więcéj procentu za prolongatę — rzekł stary, patrząc na pugilares.