Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Szymon, który rybakiem i myśliwym był z tradycyi rodowéj i osobistego powołania, słuch wytężał, oczami szperał wokoło i nic nie znajdywał, coby rozerwało monotonię podróży. Niekiedy tylko „pławica” jego otarła się o łozę nadbrzeżną lub z wiosła plusnął w wodę szmat zagarniętych mimochodem porostów.
Pomimo nawyknienia i zahartowania do takich znajomości dróg, Szymona powoli ogarniał smutek i przymus. Nie lękał się, ale było mu nieswojsko. Chciał dla otuchy zaśpiewać, zagwizdać, a milczał, przytłoczony grozą i ponurością tego bezludzia. Chłop w takich razach jest niefrasobliwy i obojętny, bo nie myśli dużo. Szymon był nieustraszony, a dręczyło go, bo rozmyślał.
Rozmyślał zrazu o niebezpieczeństwie zatonięcia, walki z falą, w nieświadomości brzegu i miejsca; rozmyślał potém o febrze i gorączkach, które w tych mgłach się lęgną; a wreszcie, rozdrażniony, wpadł w fantazyę, i wszystkie baśni, słyszane u komina w chatach, przyszły mu na pamięć: i widział wśród oparów topielice i zwodne dziewki, co wiodą na manowce i trzęsawiska, wodzą po wertepach do rana. Zdało mu się, że płynie bez końca, noc całą, że zbłądził.
Żeby się uwolnić od nadchodzącéj trwogi, sięgnął w zanadrze swéj siwéj kurty i wydobył zegarek. Ale nic dostrzedz na nim nie mógł: więc znowu, za-