Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Wstąpimy na rynek po sól, ćwieki i sznury i wracamy do domu — zadysponowała.
Chude koniki, trzęsąca bryczka i jéj zbiedzona postać — utonęło wszystko we mgle i błocie. Na rynku targowała się uparcie, kupiła jeszcze za pozostałe pieniądze trochę tytoniu dla ojca i ruszyła z powrotem.
Głowę miała pełną rachunków, kłopotów, myśli ciężkich a poziomych o codziennych troskach i niedostatkach, że nawet nie uważała, iż przed promem stało kilka powozów i bryczek, pełnych obywateli z sąsiedztwa.
Gdy się z nimi zrównała, poznała Ilinicza, szwagra Sokolnickiego, elegancki zaprząg bogacza Zagrodzkiego i jeszcze kilku znajomych.
Wszyscy jéj się ukłonili zdaleka, dość chłodno jak przystało kłaniać się pannie ubogiéj, dziwaczce, z któréj drwili mężczyźni młodzi, a kobiety krytykowały za „oryginalne” zajęcie.
Tylko Ilinicz z powozu wysiadł i zbliżył się.
— Witam panią. Czy także z pogrzebu?
— Nie. Ojciec niezdrów i myślę, że i bez nas było tam pełno i nikt naszéj nieobecności nie zauważył.
— Świetny był pogrzeb i wspaniała stypa. Co prawda, synowcowie wzięli pół miliona.
— Słyszałam, że chcą majątki sprzedać.