Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Zagrodzkiego kochają pieniądze. Całe życie szczęście w ręce mu szło gwałtem.
— A on przecie panu zazdrości. Sam mi to mówił, bośmy go w lesie spotkali.
— Warto nawet zazdrościć! — uśmiechnął się gorzko Sokolnicki. — Ciekawym czego?
— Zdrowia, bo on wiecznie chory; młodości, któréj mu nikt nie wróci; swobody, boć on męczennik swéj żony, którą brał dla interesu; opinii, bo nikt, nawet on, milioner, takiéj nie ma, jak pan; wreszcie spokoju i zgody w rodzinie, jaka w Sokołowie jest, a któréj nawet nie rozumieją w Głębokiem.
— Co nie przeszkadza, byś mi swatał jego jedynaczkę, żebym się ożenił dla interesu i dostał zapewne wierną kopię mamy Zagrodzkiéj. Dziękuję!
— Bardzo mi się panna podobała. Ładna, wesoła, energiczna.
— Zkąd ty ich znasz tak dokładnie?
— Ano, włóczę się po lesie i po drogach, a panna przecie, jeśli nie konno, to kabryoletem jeździ po wszystkich możliwych ścieżkach i drożynach. Ich lasy z naszemi graniczą. Spotykamy się często. Raz chciała odemnie kupić konia, i takeśmy się poznali. Potém, kiedyś, kazała mi zastrzelić kraskę, bo jéj się zamarzyło piór do kapelusza. Spotykamy się prawie co tydzień. Zresztą kto mnie nie zna...
— Jestem pewny, że ci Zagrodzki robił świetne propozycye.