Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

lei, co przerznie naszą okolicę. Wtedy ta ziemia się panu opłaci. Ta góra żwiru w Bielicy uratuje Sokołów.
— A ty zawsze to samo: cierpliwości, mocy, wytrwania! Mnie pieniędzy trzeba, a nie cnót!
— Pieniądze będą. Na bank i podatki ja się postaram, niech się pan tém nie truje.
— Ładna pociecha! Na trakcie rozbijać nie będziesz, ale gdzieś pożyczysz. A ty wiesz, że od lat trzech na płacenie procentów i ciężarów majątkowych zaciągam coraz nowe długi! I jakaż wobec tego może być nadzieja i przyszłość! Czy wiesz, że ja wreszcie o ostatecznéj ruinie marzę jak o wyzwoleniu z czyśćca!
— A ja panu powiadam, że to się skończy. Przyjdą urodzajne lata, inwentarze się powiększą, za żwir wpłynie kapitał, i odżyjemy, panie, odetchniemy, i nie jak zbiegi, gdy już umkną za granicę, ale jak porządni robotnicy po znojnym dniu. Na dziś Bogu dzięki za tę chwilową ulgę, i za te pieniądze własne, a nie pożyczone. Niech pan płaci, co bliższe!
Sokolnicki ręką machnął, ale pomimo to przestał narzekać i rzekł:
— Obiecałem się na to nieznośne polowanie w Głębokiem. Musimy tam być.
Szymon się uśmiechnął radośnie.
— Czyż pana łowy nie cieszą?
— Czyż to łowy? To okazya do zabawy. Zjedzie się pół powiatu, będą jedli, pili, grali w karty, oga-