Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Rzeczywiście, zagroda Morskich byk już spokojna. Pokaleczeni i kobiety gdzieś poginęli, reszta szukała w ciemności i łozach sprawcy strzału. Zabawa była téż przerwana, i na twarzach rodziny, na widok wchodzącéj policyi malował się tylko bezsilny gniew i nienawiść.
Stary Morski, z podwiązaną twarzą, bo go srót zaczepił, siedział w kącie i ani słowa nie rzekł, gdy Szymon zajął miejsce za stołem.
Chłopi stanęli u progu, na kijach wsparci, i nasłuchiwali na wrzawę obławy. U komina, skulona, płakała Weronka narzeczona.
Łabędzki dobył z torby napisany już w domu protokół, podróżny kałamarz i pióro. Chwilę trwało milczenie; wpisywał brakujące nazwisko, potém jął czytać. Gdy skończył, Makar, jak automat, u spodu dokumentu przycisnął swą pieczęć.
Wtedy Szymon zwrócił się do gospodarza.
— Oto i wszystko! Bądźcie przygotowani, że to was zaprowadzi daleko!
— A ciebie głęboko! — zamruczał stary ponuro.
Leśniczy dosłyszał. Wyprostował się.
— Strzelano do mnie, gdym tu płynął, pod razami waszemi omal duszy nie wyzionąłem przed chwilą. Ale to sobie pamiętajcie, że wara od dobra, które jest pod moją pieczą. Nie daruję ni gałązki, ni listka, ni źdźbła, bo ja swój klejnot tak rozumiem i tak go nosić będę, aż do śmierci! Wiem ci, że mnie