Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Szymon jakby nie słyszał. Śniada, sucha twarz pozostała niewzruszenie chłodną.
— Panie Morski — rzekł, zawsze do gospodarza zwrócony — prawo znacie i policyjne i sądowe, bo to wasz zawód i amatorstwo, więc wedle prawa wskażcie mi ukradzioną dębinę i wysłuchajcie protokółu. Więcéj was zatrudniać nie będę, ale też i zwlekać nie warto, bo u dębiny jest już straż policyjna i sprzątnąć jéj wam się nie uda. Wyjdziecie ze mną, czy nie? — pytam raz ostatni.
— A jak nie wyjdzie, to co? — zawołała mała, sucha kobiecina o latających oczach i wiecznie śmiejącéj się twarzy. — Ej, panie Szymonie, nie stójcie jak kat nad naszym panem Feliksem! Taki kweres, gwałt! Głupstwo wszystko, gdy skrzypki i basetla w domu. Ot ja tu prędzéj trupem padnę, jakbym nie miała z panem walca zatańczyć. Muzyka, rznijcie! A gdzie Weronka? Marsz do brata, dziewucho! Pocałuj go i na ten chłód poczęstuj krupnikiem!
Porwała Łabędzkiego za ramię i ciągnęła z kuchni w sień, nie przestając żartować i dogadywać.
— Pamięta pan, j akeśmy hasali na weselu u Szumańskiego we dworze? To była uciecha! Dalibóg, żem wtedy głowę straciła za panem i pościłam trzy wtorki do św. Antoniego, żeby mi pana dał. Och, Boże mój! Obeszło się. Św. Antoni przyprowadził mi mego Seweryna. No, co robić! Każdy mąż gałgan, a każdy kawaler złote jabłko! Muzyka, gdzieżeście?