Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dywali nieobecnych i obecnych, zawracali oczy do milionówki, i postraszą zwierzynę i postrzelą kogo jeszcze, a kilka psów padnie z pewnością. Szkoda mi psiarni!
— Niemiec nadleśny doskonały myśliwy i mnie prosił do pomocy. Jużeśmy objeżdżali ostępy i, wie pan, zdaje mi się, że niedźwiedź jest.
— Nie może być! — oczy Sokolnickiego zabłysły.
— Leży w świerkowych wywrotach, za trybem, gdzie niegdyś była smolarnia.
— Toby były dopiero gody! Szymek, a o mnie pamiętajcie, żebym dobre stanowisko miał.
— To się wie. Będzie pan tam, gdzie potrzebny strzelec, co nigdy nie chybia! Jutro wieczorem zabieram naszą psiarnię i strzelców, i nocujemy u niemca, a pojutrze użyjemy!
— Gdybym niedźwiedzia ubił, tobym Zagrodzkiemu nawet tych koni nie żałował i nawet-bym się z panną pogodził. Wiesz, i ona będzie na polowaniu, i jakąś kuzynkę sprowadzili z Austryi na tę uroczystość. Potrzebne tam kobiety! Ani chybi, kogoś postrzelą!
— Już téż nie panna Zagrodzka, bo ta strzela doskonale.
— Gdzieżeś widział?
— Wczoraj u niemca. Była z nami przy objeździe, a potém w leśniczówce próbowała mojéj strzelby. O sto kroków trafiała kulą w muchę na pniu i postrzelała mi zupełnie czapkę w lot.