Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/444

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pan Seweryn coraz mniéj rozumiał, co to wszystko znaczy, i równie zdumione były oczy Hipolita.
Dziad u ognia zapalił drzazgę, poszedł z nią w kąt i znikł za jakiemiś drzwiami. Nie było go może z pięć minut. Potem się ukazał i skinął na Sokolnickiego.
— Idźcież, panie, ino go nie zmęczcie. Bardzo jeszcze słaby.
Pan Seweryn schylił się we drzwiach, a gdy się wyprostował — skamieniał, z ustami otwartemi do krzyku.
Przed nim, na topczanie, leżał Szymon, z głową obwiązaną szmatami, z ręką w łupkach, chudy, czarny, straszny, do widma podobny, i uśmiechał się do niego, a łzy mu biegły po zapadłych policzkach.
— Szymek! — wrzasnął nieludzkim głosem, rzucając się na posłanie.
Ale znachor i baba pochwycili go za ramiona, i stary surowo rzekł:
— Na progu śmierci stoi. Cyt, panie! Wczoraj ledwie rozum mu wrócił. Chce go pan drugi raz zabić?
A tu za jego plecami rozległo się szlochanie.
To Hipolit płakał, w progu klęcząc i ręce składając do modlitwy.
Tedy i pan Seweryn ukląkł u posłania i tylko rękę Łabędzkiego wziął w dłonie i ciężko oddycha z wrażenia.