Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Obejrzy pan owce. Pan Baha twierdzi, że wszystkie są chore i że je trzeba zbyć. Lato było tak mokre! może to prawda.
— Pan Baha wszystko widzi czarno — odparł pocieszająco. — Może się obejdzie wysortowaniem tylko.
— Widzę czarno, bo długo patrzę! — rzekł geometra. — Zresztą, i owszem, obejrzymy jutro we dwóch.
Panna Barbara wyszła do gości; oni się udali do owczarni, aby skorzystać z reszty krótkiego dnia.
Tymczasem w salonie Zagrodzki począł się troskać o powrót, a panna Nika wybrała się odwiedzić chorego konia.
Starsi zostali na gawędzie u komina; oni we troje poszli do stajen.
Nika po raz pierwszy widziała ubogie folwarczne podwórze, drobne koniki, nizkie słomiane strzechy. Mozół ciężki a niewdzięczny widniał na każdym kroku, ale zarazem wielkie staranie i dozór pański. Nieliczna służba patrzyła w oczy Basi z życzliwością, spełniała chętnie rozkazy, a wszystko to miało twarze uprzejme i wesołe i to podwórze tchnęło ładem i porządkiem.
W stajni kilkoro źrebiąt wysuwało do Basi łby pieszczotliwie, a konie na jéj widok poczęły się oglądać i rżeć natarczywie. Znały snadź dobrze jéj rękę, sypiącą ziarno.