Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— To chyba życzyć pani prędkiéj śmierci.
— Życzyć mi sił aż do końca.
— Ależ przecie spodziewa się pani ulgi, odpoczynku, zebrania ze swéj pracy owoców?
Basia uśmiechnęła się tylko smutno.
Rozmawiając, minęły dom i znalazły się w ogrodzie, w świerkowéj ulicy, wiodącéj do kaplicy. Nike coraz bardziéj ogarniał smutek i przygnębienie, od tych drzew czarnych, ołowianego nieba, ziemi bezbarwnéj i twarzy panny Barbary, która, zda się, do wtóru jesieni, mówiła o rezygnacyi i spokoju przedśmiertnym.
Stanęły przed kaplicą. Stara była, pleśnią pokryta, w wieżycy wśród umilkłych oddawna dzwonów gnieździły się gołębie.
Był napis na froncie z pordzewiałych żelaznych liter i data: ostatni werset loretańskiéj litanii i rok 1840-ty.
— Nabożeństwo się odprawia? — spytała Nika.
— O nic! W podziemiach są nasze groby, a w saméj kaplicy trzymamy zboże. Dlatego-to klucz jest u mnie.
Sięgnęła do kieszeni swego gospodarskiego futerka, a widząc żywe zajęcie Niki, otworzyła drzwi. Weszły do środka. Kaplica wyglądała bardzo czysto, pomimo tylu lat nieużycia. Miała jeden ołtarz z obrazem Matki Boskiéj i kilka starych malowideł na ścianach