Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

na, w którem już Ihnat siedział, nadąsany, ale pokorny. Całą swą złość skupił w wiośle, którem wściekle wodę chłostał i parł łódź, jak strzałę.
Byli już niedaleko Dubinek, gdy naprzeciw nich wybiegło drugie czółno, w którem zdaleka poznał Szymon Hipolita i Denysa strażnika.
— Co tam? — krzyknął.
— Nieszczęście, panie! — odpowiedział Denys. — Spalili wasz dom, i krowa i wieprz się upiekły, a chłopak Semenichy poparzony okropnie.
— Kto podpalił?
— Szlachta z Dubinek! — odparł Hipolit. — Ale chwała Bogu, już więcéj palić nie będą! Złowiliśmy Makarewiczów dwóch i Morskiego.
— Starego?
— Nie; Michasia.
— Jakże to było? A księgi pańskie wynieśli?
— Księgi wynosząc, chłopak się poparzył, a Semenicha złowiła Morskiego. Bóg wie, zkąd siłę wzięła, ale go powaliła i związała jak cielę. Ja ujrzałem łunę, więc siadłem na waszego konia i pognałem, nie na ogień, lecz w stronę Dubinek. Wpadłem na Marcina Makarewicza, jak haszczami zmykał: strzelby nie miał, ino siekierę. Gdyby nie koń, byłby umknął, alem go pędem obalił i wziąłem! Oj, i nie puszczę już teraz!
— No, i cóż daléj?
— Ano, zanim go przywlokłem do zgliszcz, był już tam pan sam, i ekonom, i strażniki. Ratowali