Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ledwie na świat przyszło. Aż raz, gdy na zbójecką wyprawę poszedł, ona do mnie z dzieckiem uciekła. Nie zgłaszał się po nią parę tygodni; latem to było, moi na łąkach kosili, w chacie ino ona była i ja. Wtedy wpadł pijany, z siekierą, i w moich rękach głowę jéj rozpłatał, mnie ramię rozciął, dziecko chciał o ścianę rozmiażdżyć; tom wtedy Bóg wie zkąd siłę wzięła i uchwyciłam go za włosy i utrzymałam, wołając ludzi. Krew się lała, lała, on mnie szarpał, padałam z nim razem, deptaliśmy po zabitéj, i nie wydarł się z mych rąk, aż go policyi oddałam, i wtedy już nie wiem, co się ze mną działo. Gdym od śmierci wróciła, już murawa rosła na méj doni grobie, sierota już pełzała po mojéj chacie, a ten poszedł na wieczne katorgi! Ot, i niewieczne, bo i ztamtąd czart go wyswobodził.
— Co jego za los tu czeka! Po co wracał, do czego? A może on, babo, już się kaje...
— On! Szajkę zbierze, i krwi będzie szukał, on by ją żłopał, jak wilk!
— I cóż z tego? Krew ma głos straszny i moc. Za krew trzeba płacić, a dla niego gorzéj śmierci powtórny sąd. Może się opamiętał. Ja-bym go chciał spotkać i wyrozumieć. Może jemu ratunek trzeba dać!
— Postronek! — rzekła groźnie baba.
— Nieszczęsny! — mruknął do siebie Szymon.
Po parogodzinnem wiosłowaniu przybili nareszcie